Armektanka włanie zeszła ze ciany i stanęła u jej podnóża.
Armektanka włanie zeszła ze ciany i stanęła u jej podnóża. - Nie chciałam owego - powiedziała. - Przysięgam, iż... Ja mylałam, iż on zawróci. Przecież... ja nie znam nikogo, kto mógłby wejć na tę cianę razem ze mną... Argen zgrzytnął zębami. Żołnierze patrzyli ze strachem, jak krew napływa do twarzy ich zawsze spokojnego dowódcy. Podszedł do łuczniczki i pchnął ją tak, iż wpadła na skalny mur. - wysłuchuj mnie, suko - rzekł chrapliwie. - Jeste jak zaraza, zabijasz ludzi samym oddechem. ponownie poprzez twoją głupotę tracę dobrego żołnierza. Wtedy straciłem dwóch, z których jeden samo połamał sobie koci... pilnuj się, bym już nigdy nie stracił poprzez ciebie żadnego legionisty. ponieważ wtedy, Królowo Gór... wyczerpie się moja cierpliwoć. Raz dodatkowo wykonał ruch, jakby chciał ją popchnąć, ale uniósł tylko palec w gecie groby, odwrócił się i znów przysiadł przy umierającym. trzy. Kto musiał pozostać przy rannym, tak więc zaraz przed nastaniem zmroku już tylko dziesięć ludzi ruszyło ku celowi wyprawy. Prowadziła łuczniczka. Żołnierze, pomagając sobie wzajemnie, podążali jej ladem. Przed wymarszem wszyscy przewiązali się liną i była to uzasadniona ostrożnoć. Wąski, kamienisty żleb, głęboko werżnięty w zbocze, pełen był żwiru i okruchów zwietrzałej skały, które nie dawały dobrego oparcia stopom. Uciążliwoć terenu i koniecznoć zachowania ciszy sprawiły, iż tempo spaceru było niezwykle powolne. Osiągnęli w końcu grzbiet, po cichu i bez wypadku, ale trwało to tak długo, iż należało natychmiast ruszać dalej, by nadrobić stracony okres. Na odpoczynek, choćby krótki, nie mogli sobie pozwolić. Posuwając się za milczącą przewodniczką, ostrymi zakosami schodzili dziś w dół. Przed nimi na stoku leżał - ciemniejszy niż zbocze i noc - Czarny Las. Wkrótce minęli pierwsze drzewa. było to miejsce zadziwiające i grone za dnia, ale dziś, w nocy, wręcz upiorne. Powoli i ostrożnie przesuwali się między kamiennymi pniami, spoglądając niepewnie dokoła. Karłowate niby-dęby nisko nad ziemią wyciągały nieforemne, bezlistne konary, gdzieniegdzie trzeba było niemal pełzać. Objuczeni bronią żołnierze z trudem odnajdywali przejcia w koszmarnym labiryncie. Powłoka chmur, zwykle okrywająca grombelardzkie niebo szczelnym całunem, rozdarła się nagle i na ziemię spłynął blask księżyca. Ale wiatło, miast udzielić tak potrzebnej pomocy, wypełniło las setkami dziwacznych, tajemniczych cieni, dezorientując ludzi już bez reszty. Jeden z żołnierzy począł kląć szeptem. - Dalej! - ponagliła łuczniczka. Zanurzali się w las coraz głębiej. Poronięty martwymi pniami stok, na szczęcie doć łagodny, zdawał się ciągnąć bez końca. Dziewczyna przystanęła. - To już niedaleko - rzekła cicho, podchodząc do Argena. - Duża polana, zawalona skalnymi złomami... Zacisnęła dłoń na ramieniu komendanta. - Muszę ić się rozejrzeć. Ale dobrze będzie, jeli tym razem pójdę osobiście, panie. Milczał poprzez dość krótką chwilę. - Id - pozwolił. Odwróciła się i zniknęła w plątaninie konarów i cieni. Żołnierze posiadali na ziemi, trzymając kupione do strzału kusze i łuki. Wstrzymując oddech, próbowali wypatrzeć między pniami oznaki niebezpieczeństwa. Cisza była przerażająca. Prawdziwy las nigdy nie okazuje się zupełnie cichy. Zawsze gdzie w głębi trzaskają gałązki, szeleszczą licie, wiatr szumi w konarach drzew... Czasem odzywa się krzyk nocnego zwierzęcia. Wszystkie te dwięki, choć brzmiące niesamowicie, wiadczą jednak o tym, iż las żyje... Ale Czarny Las był martwy. Skończenie i zupełnie martwy, pogrążony w ciszy kilkusetletniej mierci. Księżyc skrył się za chmurami, jednak tylko na chwilę. Wkrótce wyjrzał ponownie i wtedy przysłonił go olbrzymi cień. Załopotały skrzydła. Przerażeni legionici spoglądali na wielkiego ptaka, zataczającego kręgi nad ich głowami. Jęknęła cięciwa, sęp poderwał się i zaraz runął w dół. Ujrzeli Armektankę z łukiem w dłoni,